Jaka jest polska estetyka?

Jaka jest polska estetyka?

Filip Springer, reporter i fotograf pracujący z największymi polskimi tytułami prasowymi zapewne odpowiedziałby, że panuje u nas „pasteloza”*. To on w swoich książkach opisuje charakterystyczne zjawiska w polskiej architekturze, takie jak: pastelowe kolory osiedli z blokami, zamiłowanie do płotów oraz wysyp tablic reklamowych na przedmieściach, rondach i skrzyżowaniach. 

Jan Mencwel – animator kultury, publicysta, komentator, działacz społeczny i aktywista, w którego książce zaczytywałam się ostatnio, być może odpowiedziałby, że „betonoza”**. Tak bowiem zatytułował swoją książkę, w której rozprawia o tym, jak niszczy się polskie miasta, poprzez usuwanie zieleni i zalewanie rynków, placów betonem. W samym Krakowie, jak twierdzi autor w ciągu 2 lat zlikwidowano tereny zielone o wielkości 6 razy większej, niż Krakowskie Błonia. O tym się nie mówi, ponieważ usuwanie zieleni odbywa się w sposób rozproszony, robiąc miejsce na parkingi, kolejne ścieżki, udrażniając trasy spacerowe w parkach.

Bardzo często spotykam się z opinią: „Po co komu plastyka w szkole?”. Jeżeli nie ma się zdolności, to dlaczego trzeba ćwiczyć rysowanie, zestawianie kolorów, wyobraźnię przestrzenną? Komu potrzebna jest wiedza na temat proporcji, kadrowania? Edukację plastyczną odrobiłam z nawiązką. Za to z matematyką zawsze było u mnie na bakier i nigdy jej nie lubiłam. Natomiast mam świadomość, że jest potrzebna w życiu i dlatego nie mogłam i nie chciałam jej lekceważyć. No dobra, bardziej nie mogłam, niż nie chciałam. Jako nastolatka nie widziałam w niej sensu 😉 Za to rodzice i nauczyciele skutecznie mi o nim przypominali. 

Nasuwa się pytanie:

Dlaczego podobnie jak z matematyką nie czujemy potrzeby wykształcenia w sobie, w swoich dzieciach umiejętności plastycznych, które determinowałyby nasze przyszłe estetyczne wybory? Dlaczego nie widzimy, że jest ona nam potrzebna?

Według raportu z 2009 roku przygotowanego przez Agencję Wykonawczą do Spraw Edukacji, Kultury i Sektora audiowizualnego Unii Europejskiej w czołówce krajów nauczających o sztuce są Duńczycy – 1120 godzin w 6 lat, Portugalczycy 1100 w 8 lat, Finowie i Norwegowie 997 w 9/10 lat. Jak wygląda Polska na tle tych krajów? Nasze dzieci przez 9 lat nauki (podstawówka + gimnazjum) spędzały na lekcjach sztuki nie więcej, niż 255 godzin*. A w obecnym systemie – 8 lat podstawówki jeszcze mniej. 

Braki w edukacji plastycznej to jedno. Musiałby się zmienić cały system polskiego nauczania. Drugie to podejście rodziców do edukacji artystycznej swoich dzieci. Ilustrator Jan Bajtlik w wywiadzie z Sebastianem Frąckiewiczem*** podzielił się bardzo ciekawym spostrzeżeniem na temat roli rodziców w tejże edukacji. Z jego badań wynika, że polscy rodzice nie pozwalają swoim dzieciom popełniać błędów. Strofują je, kiedy, kolorując, wychodzą poza linie lub malują słońce innym kolorem, niż żółte. Ograniczają w ten sposób swobodę twórczą własnych dzieci.

Czego nie widać w innych dziedzinach sztuki, takich jak taniec, czy śpiew. Przykładowo na weselu każdy tańczy, tak jak chce i nikt nie komentuje poprawności ruchów, zwłaszcza u małego dziecka. Nie mamy też oporów ze śpiewaniem szlagierów. A na hasło „narysuj coś’ Od razu pojawia się spięcie i odpowiedź „Ja nie umiem”. Powodem tego według Jana Bajtlika jest pojęcie piękna, do którego przyzwyczajeni są dorośli, a w jego ramach nie mieści się np. czarny kolor lub typowe bazgrolenie. Trzymanie rysującego dziecka za rękę, aby linia wyszła prosta, wynika oczywiście z dobrej woli rodzica, ale tego typu zachowanie blokuje dziecięcą ekspresję.

Pamiętam jak przygotowywałam się na studia artystyczne. Na początku musiałam opanować warsztat. Malowałam i rysowałam realistycznie. To było „ładne” według moich rodziców. Pod koniec studiów wróciłam z pracami dyplomowymi – ekspresyjnymi abstrakcjami. Zapytali, co się stało z moim talentem?

Ale wróćmy do naszej polskiej estetyki w przestrzeni. W drodze do przedszkola, kiedy odprowadzam mojego syna, mijam zakład pogrzebowy i witrynę z trumnami. Są różne, polakierowane, z ozdobnymi rączkami, żłobieniami. Nachodzi mnie refleksja, co komu po połyskującej trumnie. Przecież ląduje ona w grobie albo w ziemi. Czy zakup prostej, z adekwatnie „prostą” ceną nie przystoi? Czy okażemy mniej szacunku zmarłemu, chowając go w tańszej trumnie? A może niekoniecznie tańszej? No i kłaniają nam się krajowe standardy. Okazuje się, że to, co proste, nie zawsze jest tanie, bo wymaga to indywidualnego zamówienia. O standardach w branży pogrzebowej wiem niewiele, ale sądząc po tym, co widzę na cmentarzach, nie jest to szczyt wyrafinowania. Marmury o falistych kształtach, sztuczne kwiaty, które wyglądają jak prawdziwe. Istny jarmark mieniących się kolorów i przepychu. 

Kto pamięta znicze ceramiczne, tradycyjne z grubym knotem? Ostatnio wracają do łask, ale niestety rynek opanowały szklane z plastikowymi wieczkami. Im więcej mamy możliwości produkcyjnych, tym bardziej wymyślamy nienaturalne kształty i kolory. Winą za to obarcza się klienta, który wybiera takie, a nie inne modele. Gusty mamy różne, jeżeli podoba się komuś różowy znicz z perełkami i brokatem dlaczego miałby sobie takiego nie kupić? A jeżeli wybór byłby ograniczony? Znicze lądują na publicznych cmentarzach, nagrobki kształtują naszą przestrzeń, czy chcemy, czy nie. Czy plan zagospodarowania przestrzennego nie powinien obejmować również stylu nagrobka? 

Kto w ogóle ustala taki plan i dlaczego jednemu wolno zrobić niebieski dach, a drugiemu biały jest nie do przyjęcia? Z tym dachem to nie przypadek, że akurat wspominam takie kolory. Wraz z moim mężem buduję dom, który ma bardzo minimalistyczną i nowoczesną bryłę. Dach docelowo miał być biały. Na co urząd się nie zgodził, bo przecież plan zagospodarowania zabrania pokrywania dachów kolorem pstrokatym. Biały dach nie mieścił się w wyobraźni urzędników, więc został zaszufladkowany do kolorów pstrokatych. Podkreślę może absurd całej tej sytuacji. W niedalekiej odległości i dokładnie w tym samym mieście, w którym mieszkam jest osiedle z niebieskimi dachami, na które mieszkańcy mówią smerfy. Zatem niebieski dach jest w porządku, a biały to już przesada. 

Pozwólcie, że przytoczę słowa Andrzeja Stasiuka* – polskiego prozaika, eseisty, publicysty, dramaturga i poety, który bardzo trafnie ujął te wszystkie nasze polskie kontrasty:

„W jakimś sensie jestem fanem tej dzikości serca. Fanem tych seledynowo – żółtych fasad, zamków przydrożnych, drewnianych gospód wielkości krążowników przykrytych hektarami słomy, różowych sex-shopów w szczerym polu, warsztatów samochodowych z korynckimi pilastrami na trzy piętra (tak, tak przy wjeździe do Rzeszowa od zachodu). Odurzają mnie składy krasnali, w których pospołu stoją lwy, orły, wielbłądy, bociany i Matki Boskie, hipnotyzuje mnie ta przestrzeń, gdzie feudalne miesza się z globalnym, a babcine wioski giną w płomieniach postmoderny. Narkotyzuje mnie ta otchłań, te zaświaty pełne wieśniaków o ciężkim chodzie i spracowanych dłoniach, wędrujących przez labirynty wypełnione chińszczyzną w tysięcznych kształtach i kolorach, by ją w końcu zanieść do domów i stroić te domy na podobieństwo domów w reszcie świata. W złoty plastik stroić, w srebrny, w oszukany kryształ, w chemiczną tęczę”.

Jak sprawić, aby nasze poczucie estetyki było na wyższym poziomie? 

Można przestać lekceważyć obowiązek przyswajania wiedzy o sztuce i lekcji kształtujących wyobraźnię przestrzenną. Ale czy zmuszanie umysłów ścisłych do studiowania przedmiotów humanistycznych, a humanistycznych do przedmiotów ścisłych ma sens? Osobiście wolałabym nie być zmuszana do przerabiania kolejnych lekcji z matematyki ;). A może tworzenie w naszych urzędach interdyscyplinarnych zespołów, na które składałyby się pracownicy z szerokim wachlarzem uzupełniających się talentów byłoby lepszym rozwiązaniem? 

Jedno jest pewne. Nie wystarczy, żeby wyższe poczucie estetyki miały tylko osoby pracujące w branży kreatywnej, projektowej. Każdy z nas ma wpływ na nasze otoczenie i krajobraz. 

Owszem są pewne regulacje, plany zagospodarowania, które poniekąd blokują „szalone pomysły”. Rzecz w tym, że i tak nie są one logicznie skonstruowane, a o tym, co można budować i gdzie, tak naprawdę w dużej mierze decydują budżet inwestora i jego znajomości w urzędzie. Wystarczy się rozejrzeć w około. Ktoś wyraził zgodę na rewitalizację rynków w polskich miastach, z których usunięto całą zieleń. Może nadszedł czas, aby Państwowe urzędy otworzyły się na współprace z ludźmi o wykształconej wyobraźni przestrzennej. Dla, których użyteczność, funkcjonalizm, spójność z otoczeniem i poszanowanie natury to priorytetowe wartości. Czy nasz kraj nie byłby piękniejszy?

______

*„Wanna z kolumnadą” Reportaż o polskiej przestrzeni, Filip Springer

** „Betonoza, Jak się niszczy polskie miasta”, Jan Mencwel

*** „Ten łokieć źle się zgina. Rozmowy o ilustracji”, Sebastian Frąckiewicz

**** Zdjęcie w nagłówku przedstawia starą pocztówkę – rynek w Kazimierzu Dolnym. Taki spójny klimat chciałabym widzieć w każdym polskim miasteczku. Jestem ciekawa czy zachowały się widoczne na zdjęciu drzewa.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *